Chcesz dopasować szkolenie do Twojej firmy? Napisz, a my doradzimy! ☎️ (+48) 600 202 436

Największa katastrofa kolejowa w powojennej Polsce

Historia pierwszej pomocy

Ta katastrofa nie powinna była się wydarzyć, a jednak. Czterdzieści lat temu 19 sierpnia 1980 roku w Otłoczynie wydarzył się jeden z największych wypadków kolejowych w dziejach Polskiego PKP. 

Przyczyny największej po II wojnie światowej katastrofy kolejowej w Polsce nawet po 40 latach nie są do końca znane. Z relacji osób, które przeżyły wynika, że jeden ze składów wyjechał ze stacji Toruń Główny do Łodzi Kaliskiej, dwie minuty później w kierunku Torunia ruszył pociąg towarowy z Otłoczyna. Z raportu sporządzonego przez milicję wiemy, iż maszynista – Mieczysław Roschek był tego dnia ponad 25 godzin w pracy. Podczas jednego z manewrów maszynista wjechał na lewy, niewłaściwy tor – zazwyczaj na taki manewr trzeba posiadać rozkaz na piśmie, wydawany przez odpowiednie służby. Na skutek tego działania oba pociągi jechały prosto na siebie. Dyżurni sprawujący tego dnia służbę nie mieli żadnej możliwości interweniowania, bowiem w tamtych czasach nie byli oni wyposażeni w radiotelefony.

19 sierpnia 1980 roku, godzina 4:35.

Nad torami unosiła się mgła, nie było jeszcze wschodu, gdy maszynista nagle zauważył dwa słupy światła naprzeciw siebie i już wtedy wiedział, co one oznaczają. Zaciągnął hamulec, wybiegł z kabiny – wówczas pociągi dzieliło około 150 metrów (tak wynika z raportu milicji śledczych badających przyczynę katastrofy). Z relacji wynika, iż maszynista pociągu towarowego szybciej zdążył zorientować się w danej sytuacji, dzięki czemu mógł wyhamować swój tabor do 33 km/h – osobowy pędził z prędkością 85 km/h. Był 19 sierpnia 1980 roku, godzina 4;35 – to właśnie o tej porze słychać było już tylko huk, płacz i przeraźliwy krzyk. Wokół zapanowała śmierć. Minęła dłuższa chwila zanim o zdarzeniu poinformowane zostały pobliskie ekipy ratunkowe i zanim dotarły one na miejsce, dlatego pomoc rannym nieśli ci, którzy znajdowali się najbliżej miejsca wypadku, oraz ci, którzy wyszli z niego bez szwanku. Cywile na torach spotkali się z prawdziwym piekłem – wszędzie walały się zmiażdżone, poprzewracane wagony, a wokół nich ciała zabitych dzieci oraz ich bliskich. 

Akcja ratownicza

Akcją ratowania poszkodowanych dowodził płk. Karol Krajniak – komendant wojewódzki straży pożarnej w Toruniu. Pomocy udzielali nie tylko lekarze i oddelegowani funkcjonariusze, lecz zwykli cywile,  którzy od razu ruszyli na miejsce katastrofy. Dodatkowo na miejscu znaleźli się także lekarze, sanitariusze, straż. Jeden z lekarzy – doktor Kazimierz Grzebień wraz z chirurgami i ortopedami z Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Toruniu ruszyli na miejsce wypadku – jak wynika z relacji świadków, w Otłoczynie zobaczyli wielki ludzki dramat. Kilkudziesięciu umierających pasażerów, mnóstwo ciał z takimi obrażeniami, że człowiekowi nie śniły się one nigdy, smutek, rozpacz i lament. W pobliskich szpitalach organizowane były zespoły interdyscyplinarne, wzywano karetki, by przyjeżdzały skąd tylko się da, zaangażowano miejskie pogotowie wojskowe z Ciechocinka, Włocławka oraz najbliższych miast. Na miejsce zaczęły zjeżdżać reanimacyjne Nysy, fiaty sanitarki, lecz niestety, ich wyposażenie było zbyt małe na skalę tej tragedii. Podobnie sytuacja wyglądała u strażaków, nie mieli oni wystarczających środków takich, jak rękawice, czy nosze – ciała przenosili gołymi rękami, nikt nie zwracał uwagi na to, czy może się czymś skaleczyć, zarazić (kontakt z krwią), liczyła się tylko jak najszybsza i jak najskuteczniejsza pomoc. 

Waldemar Jędrzejczyk po latach pisze w „Gazecie Lekarskiej”: „Miejsce katastrofy było miejscem wielkiego ludzkiego dramatu. Kilkudziesięciu umierających pasażerów, którym nie można było pomóc. Najtragiczniejsze były przypadki zmiażdżenia zaklinowanej kończyny. Uratować nieszczęśników mogłaby jedynie natychmiastowa amputacja na miejscu wypadku, ale o tym nie było mowy”.

Stoczniowcy ruszają na pomoc

Mirosław Fiedziuszko, który był wtedy pracownikiem działu trakcji, zajmował się stanem lokomotyw, ale był także prezesem klubu krwiodawców PKP, dlatego mógł zorganizować zbiórkę krwi. Jak sam mówił “Dzwoniłem do prezesów klubów krwiodawców z Elany, Merinoteksu, Polchemu, Metronu i innych firm. Wszyscy włączyli się błyskawicznie. Gdy dojechałem do szpitala na Bielanach, by oddać krew, stała już tam kolejka kilkunastu osób – wspominał na łamach „Expressu Bydgoskiego”. Na wybrzeżu w tym czasie trwały strajki, jednak i one nie przeszkodziły cywilnej ludności w tym, by nieść pomoc. Pracownicy Stoczni Gdańskiej natychmiast przerwali protest i oddali krew dla poszkodowanych.  W wypadku zginęło 67 osób, a 64 zostały ciężko ranne. 

NAJWIĘKSZA POMOC CYWILNA POWOJENNEJ POLSKI

Do dziś akcja cywili oraz pobliskich służb ratowniczych uważana jest za największy zryw w historii powojennej Polski. Każdy chciał pomóc poszkodowanym, nie zbaczając na niebezpieczeństwo, wszyscy cywile ruszyli na pomoc. A pomagali w różny sposób, bo nie tylko przenosząc i opatrując rannych. Organizowali zbiórki krwi, żywności, szukali bliskich osób, które przeżyły katastrofę. Po tych wydarzeniach zdecydowanie wzrosła wśród społeczeństwa świadomość tego, że już nawet podstawowe czynności mogą zmienić bardzo dużo – a w przypadku tej katastrofy, każda pomoc była na wagę złota.